poniedziałek, 1 grudnia 2014

Zupy - dlaczego to najlepsze, co może znaleźć się na talerzu?


Lubicie zupy? Jeśli tak, zapraszam do czytania tego bloga. Znajdziecie tu przepisy, na bazie których gotowały całe pokolenia. Żaden nie jest wyssany z palca, ale pochodzą z zeszytów pieczołowicie zapełnianych zapiskami kolejnych kucharek w mojej rodzinie.

 Zupy w gościły w moim domu na stole od zawsze. Przepisy na nie zbierały całe pokolenia , tworzyły moja mama, babcia, prababcia....
Szczególny sentyment mam do rosołu z makaronem domowej roboty, który przygotowywała moja Babcia oraz do żurku autorstwa mojej Mamy.

Każda zupa to wspomnienie: zapachu dzieciństwa, niezwykłego wydarzenia czy beztroskich wakacji spędzanych u Dziadków - gdzie obiady w letnie, upalne dni serwowane były na dużych, żółtych jak letnie słońce talerzach i w przewiewnym przedsionku obudowanym ażurową drewnianą konstrukcją. Siadało się rzędem na maleńkich taboretach, za stół służyła nam drewniana ławka przymocowana do ścian przedsionka, i zajadało najwspanialszą na świecie zupę z kalarepy z młodymi ziemniakami. Czasem była zabielana odrobiną śmietany, czasem czysta, a czasem nawet "podprawiana" przez mszyce, które - pomimo oczyszczania warzyw - zawieruszały się pomiędzy liśćmi. [Tak, tak :-) - całkiem niedawno były te czasy, kiedy warzywa, uprawiało się w przydomowych ogródkach, o włókninach ochronnych nikt nie słyszał, a mszyc i gąsienic motyli panoszących się w dorodnych kalafiorach czy wspomnianej już kalarepce pozbywało się, myjąc warzywo w dość mocno osolonej wodzie.].

Dziadek zawsze wtedy powtarzał, że odrobina "abasów" (jak nazywał owady) nikomu jeszcze nie zaszkodziła i po usunięciu skrzydełka mszycy zajadał zupę ze smakiem dalej. A reszta nieletniej wówczas familii szła za jego przykładem :-). To były czasy: kiedy witaminy "rosły" na grządkach a nie w szklarniach, marchewkę zbierało się z grządki przy domu, a całe dłonie pachniały pięknie intensywnym zapachem zielonych wiechci. Kiedy po botwinkę biegło się nie na targ, ale do ogrodu Babci, a wodę czerpało się ze studni: ciecz była krystalicznie czysta, lodowata i słodka; smakowała niczym najlepsze delicje - prosto z wiadra! Dziś pewnie okrzyknięto by taki sposób zaspokajania pragnienia głupotą, zaczęto straszyć milionami zarazków, nawoływać do wykonania setek badań sprawdzających czystość wody i jej zdatność do picia oraz sprawdzano by zgodność otrzymanych wyników z normami unijnymi.

Ja wodę prosto ze studni piłam przez całe dzieciństwo, nie zastanawiając się nad jakimikolwiek normami sanitarnymi, ryzykiem zakażenia E.coli czy pasożytami - bo nie miałam o tym pojęcia. I większość wówczas dorosłych zapewne też nie :-). Wiedziałam, że woda ta jest pyszna i świetnie gasi pragnienie. Przeżyłam :-)  i do dziś pamiętam smak, któremu nie dorówna nawet najlepsza butelkowana woda mineralna. A tym, którzy nie mieli szczęścia poznać smaku krystalicznej, lodowatej cieczy wyciąganej z tajemniczej otchłani cembrowanej studni, powiem, że wiele stracili. Takiego smaku nie ma nawet woda w potokach wysokogórskich.
Na takiej właśnie wodzie gotowało się zupy w domu, który pamiętam z czasów dzieciństwa.
Teraz chyba nie dziwicie się, że do tej pory uważam, iż zupy to najlepsze, co można zjeść?
Zapraszam do wędrówki po krainie smaków utrwalonych w kajetach rodzinnych :-).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz